Niedziela o celniku i faryzeuszu

Wraz z wiosną, zbliża się do nas Wielki Post, radość nowego życia, odrodzenie i odnowienie. I po kolei poznajemy przykłady ludzi z Ewangelii, którzy pokazują, co przeszkadza nam w osiągnięciu życia wiecznego, którego po części możemy zaznać już tutaj, na ziemi, jako radość i święto, jako poznanie Żywego Boga.

Dzisiejszy przykład – celnika i faryzeusza – jest jasny, ale jednocześnie trudno jest nam wprowadzić w życie to, co jest w nim takie jasne: jak zdobyć dobre cechy faryzeusza i jednocześnie nie przejąć jego zarozumiałości? Zaś z drugiej strony, jak wejść w stan pokajania, skruchy celnika nie tylko przez świadomość swoich grzechów, ale też dzięki głębokiemu zachwytowi nad wielkością i pięknem Bożym?

W postawie faryzeusza zastanawiają nas dwie rzeczy: z jednej strony jego zarozumiałość, jego pycha, a z drugiej strony to, że tak bardzo myli się w stosunku co do siebie. Rzeczywiście jest on człowiekiem pełnym cnót, faktycznie nie jest ani zdziercą, ani cudzołożnikiem, ani złodziejem, a nawet i nie oszustem. Naprawdę jest człowiekiem, który jak najuczciwiej stara się żyć zgodnie z wolą Bożą. I wszystko to na darmo, bo nie zdobywa on nic z tego, co boże w duszy człowieka. Dlatego, że naszego Boga znamy z Jego nieskończonej cierpliwości, Jego skromności, Jego miłosierdzia, z Jego uprzejmości i Jego pokory.

I oto stoi faryzeusz: wszedł do świątyni, tak jak i my czasem wchodzimy do świątyni, na z góry upatrzone miejsce; wszedł twardo, pewnie, stanął przed Bogiem i dziękuje – i dobrze, że dziękuje. Problem tylko w tym, że on nie dziękuje Bogu za to, że Ten go chroni tak, by mógł żyć po bożemu, ale dziękuje za to, że to on sam jest taki nadzwyczajny i wspaniały.

A kto z nas tego nie robi? Zdawać by się mogło, że może nie z takim tupetem, ale w gruncie rzeczy postępujemy tak samo zuchwale. Gdy jesteśmy wśród ludzi i przechwalamy się, starając się pokazać im, jakże to mądrze, przemyślnie i szlachetnie postąpiliśmy – to co niby robimy? To samo, co i faryzeusz, tylko jeszcze o stopień niżej. On przynajmniej chciał zdobyć Bożą przychylność, na dodatek przez wielki wysiłek, a my bez żadnego trudu, bez żadnego specjalnego wysiłku chcemy, żeby ludzie nas pochwalili. Nie przejmujemy się tym, co Bóg o tym myśli, nie przejmujemy się, co na ten temat mówi nam sumienie, zadowoleni z siebie. Jakaż hańba, jaki wstyd! I naprawdę bywa nam wstyd, gdy wracamy do domu i uzmysławiamy sobie, jacy byliśmy śmieszni, jak podlizywaliśmy się naszym znajomym, żeby tylko otrzymać okruchy ich aprobaty, by powiedzieli lub chociaż udali, że owszem, jesteśmy wspaniali. Jakie to niskie i niegodne nas. To nawet gorzej od faryzeusza, bo ten, powtarzam, przynajmniej rzeczywiście miał jakieś cnoty, a my – nie.

I oto, na przeciwnym krańcu tej zalety na pokaz, tej fałszywej cnoty, stoi celnik. Jest on faktycznie zły – i pod tym względem wszyscy moglibyśmy myśleć o sobie jednakowo: wszyscy jesteśmy źli, i to pod wieloma względami. Jeśli pomyślimy o tym, że nazywamy się chrześcijanami, i zdamy sobie sprawę z różnicy między Ewangelią a nami, to kto odważy się wejść do świątyni i stanąć przed Bogiem? A mimo to wchodzimy, dlatego że wiemy, jakiego mamy wspaniałego Boga, ile w Nim jest ciepła, miłości, życzliwości i cierpliwości, i jak wiele wysiłku jest On w stanie włożyć w to, żebyśmy się stali ludźmi, a następnie, daj Boże, i chrześcijanami. Jesteśmy tacy sami jak celnik, pozbawieni dobra i cnót, ale różnimy się od niego jednym. Nie stoimy w oddali, nie bijemy się w pierś; śmiemy podnosić oczy ku Bogu, śmiemy podchodzić do Niego z prośbą, śmiemy podchodzić do Niego w Eucharystii. Odważamy się na wszystko…

Oto już u progu Wielkiego Postu widzimy przed sobą obraz tych dwóch ludzi. Cerkiewna modlitwa mówi: Uciekajmy od wyniosłych słów faryzeusza, a nauczmy się osiągać wyżyny pokornych słów celnika…(c.s. Farysiejewa ubieżym wysokogłagołanija, i mytarewie nauczymsia wysotie głagoł smirennych). Oczywiście, rzecz nie w samych tylko słowach, ale w pysze, która w nas jest i skromności, której w nas nie ma. Przed nami stoją zatem dwa zadania. Pierwsze polega nie tylko na zdaniu sobie sprawy z własnych grzechów i opłakaniu ich przed Bogiem, bo to za mało, ale również na opamiętaniu się i podjęciu wysiłku względem siebie. A skoro Pan dopuścił, byśmy się nazywali Jego imieniem – chrześcijanami – postarajmy się stać godnymi Jego wyjątkowej pokory. Nazywa nas braćmi - nas! Natomiast z drugiej strony musimy zrozumieć, że cały nasz wysiłek, to tylko wysiłek, zaś pomoc, powodzenie i wszelkie dary daje nam Bóg. I tylko zjednoczenie wysiłku pierwszego - faryzeusza i pokory drugiego – celnika, może uczynić z nas chrześcijan.

Zastanówmy się, chociażby w przeciągu tego tygodnia nad tym, co sobą reprezentujemy, w czym jesteśmy podobni do faryzeusza, przypomnijmy sobie te okoliczności i miejsca, w których zdarza się nam pozować na lepszych niż jesteśmy – i zacznijmy się zmieniać. A gdy przyjdziemy do świątyni, pamiętajmy, że tylko dzięki Bożemu miłosierdziu, tylko dzięki Jego litości i cierpliwości możemy tutaj stać. Gdyby miejsce w cerkwi dawano za zalety duchowe, nie mielibyśmy tutaj prawa wstępu. I wówczas zapłaczmy w sercu, nie ostentacyjnie, nie na pokaz, ale w sercu. Niech się nam zrobi wstyd i żal. A jeśli zrobi się nam wystarczająco wstyd i wystarczająco żal, to może i my, podobnie jak syn marnotrawny, podźwigniemy się z grzechu, zastanowimy nad sobą, wstaniemy i pójdziemy do Ojca, do Boga. Amen.

Metropolita Antoni Bloom

Źródło: http://www.mitras.ru/serm.htm